101Grace Warren
– Grace? – zawołał z garażu. Stał trzymając ręce wysoko nad głową, a kiedy weszła, poprosił nie czekając, żeby włączyła światła, bo to wpadające z zewnątrz nie wystarczało; czuł, że dłużej nie wytrzyma i jak najszybciej chciał zejść z drabiny, na którą wspiął się, żeby przeszukać górne półki. Czuł, że przyglądała się mu uważnie i po kilku minutach szarpiąc się z Dankami tak, że trzęsła się cała drabina, ale nie pozwolił jej podejść uniósł wysoko nad głowę zdobycz i powiedział:
– Przynieś ściereczkę, to odkurzymy je trochę i... – zeskoczył z ostatnich stopni. – Ruszamy podbijać pagórki za domem albo pociągnąć się po okolicy? – Dopytywał i kiedy wyczyścili z kurzu sanki wrócili do domu umyć ręce i ubrać się ciepło — szczególnie chciał, żeby to ona była opatulona, skoro miała siedzieć, bo on ciągnąc żonę wiedział, że nie będzie czuł szybko zimna. Przepuściwszy Grace, zamknął drzwi i zszedłszy pierwszy, pobiegł do garażu, z którego niemalże wyskoczył jak korek od szampana z sankami, które podprowadził pod werandę. – Zapraszam panią – powiedział, skłaniając się szarmancko i zapewniwszy żonę, że zamknął garaż tak samo, jak drzwi, dodał:
– Trzymaj się mocno! – Szarpnął i pociągnął ją krótki odcinek, żeby obrócić się i przerzucając sznurek przez ramię, ruszyć całkiem szybkim tempem. Skręcił za dom i kiedy wyszli z posesji na świeży śnieg, który rozrzucał na boki nogami, przyspieszył jeszcze. Upewniając się od czasu do czasu czy „wszystko o.k.?” przebiegł kawałek, żeby zwolnić i po chwili przyspieszyć, aż nie dociągnął Grace do przypominających bardziej nasypy porośnięte trawą, a teraz pokryte śniegiem, pagórków. Wciągnął żonę i zatrzymawszy się na samej górze, ukucnął obok. Był zziajany, ale uśmiechał się do niej szeroko i musiała widzieć tę dziecięcą radość w jego oczach, lśniących jak..., lampki na ich choince.
– Pięknie tutaj... – zaczął, żeby wspomnieć, że latem chodził tu pochodzić, kiedy była w pracy, a on nie miał się czym zająć po ogarnianiu wszystkiego w domu. – Zimą jest chyba piękniej nawet – przyznał i wskazawszy na linię, od której zaczynał się las, zaproponował, żeby zjeżdżali w tamtą stronę, bo sąsiedni nasyp odgrodzi ich od rzeki, chociaż nie zakładał, że mogliby osiągnąć taką prędkość, żeby dojechać do oddalonego o kilka jardów brzegu rzeki. – Zjedziemy razem? Myślisz, że sanki to wytrzymają? Czy najpierw ty i jak wciągnę cię na górę to się zmienimy? – Spytał, spoglądając na Grace; z zaróżowionymi policzkami i w tym mrozie wyglądała na skrzącą się śnieżynkę. Nie spodziewała się, kiedy skradł jej buziaka i podniósłszy się, zbiegł z pagórka, wołając wesoło:
– Po kolejnego musisz się do mnie pofatygować, kochanie!